Pierwsze Listy z Peru i Hondurasu
W Uroczystość Zesłania Ducha Świętego dzielimy się radością nadesłanych listów od Magdaleny Trudzik i Agaty Michalskiej z Radymna, które ponad dwa miesiące temu wyjechały do posługi wolontaryjnej na misje. Jak zapowiadały, przesłały listy i garść fotografii. Duch Święty posłał apostołów, a dziś także młodych wolontariuszy. Pamiętajmy o nich w modlitwie. Jest taka możliwość na antenie Radia FARA w każdą środę i sobotę podczas modlitwy różańcowej o godz. 15.35, a dodatkowo w Jarosławskim Opactwie każdego 30. dnia miesiąca sprawowana jest Eucharystia w intencji Magdy i Agaty.
Drodzy Przyjaciele!
Minął już ponad miesiąc odkąd jestem w Hondurasie. Miesiąc nowych doświadczeń i codziennych cudów. Mogłam przyjechać do Tegucigalpy dzięki Waszej dobroczynności i wsparciu. Każdego dnia jestem ogromnie wdzięczna za ten dar i pamiętam o Was w modlitwie, zachowując Was w moim sercu. Chciałabym Wam trochę opisać moją nową misyjną codzienność. Może oczekujecie niesamowitych opowieści z dalekiego, latynoskiego świata, opowieści zapracowanej wolontariuszki, która robi wielkie rzeczy dla ubogich i potrzebujących, wolontariuszki, która zmienia świat. Ale nie, to nie będą takie opowieści – moja Misja jest prosta i o tej prostocie chciałabym Wam opowiedzieć. Wszystko rozpoczęło się 17 marca kiedy po 24 godzinnym locie, szczęśliwie wylądowałam na lotnisku w Tegucigalpie.
Z wielką radością zostałam przywitana przez moją wspólnotę – cztery dziewczyny: Annę z Francji, Klaudię z Polski, Estefanię z Ekwadoru oraz Solen z Francji. To właśnie one wprowadzają mnie codziennie w tutejszą rzeczywistość i pomagają mi się zadomowić. Cierpliwie tłumaczą i wyjaśniają mi wszystko, obdarzając mnie przy tym, dużą dawką życzliwości, uśmiechu i poczuciem humoru. Pierwsze dni misyjne upłynęły mi na odnajdywaniu się w tutejszej rzeczywistości. Wszystko było nowe i nieznane, łącznie z językiem, którego uczyłam się przecież, kiedy byłam jeszcze w Polsce. Okazało się jednak, że ludzie mówią tu tak szybko i mają swój charakterystyczny akcent, że stanowi to dla mnie wciąż niemałe wyzwanie. Na szczęście wszyscy są tu bardzo mili i otwarci i z wielką życzliwością i nieznikającym uśmiechem, reagują na moje wpadki językowe lub zupełny brak słów i niezrozumienie. Kultura i zwyczaje tutejszych ludzi dają mi dużo radości, za każdym razem zadziwiam się naturalnością i swobodą bycia moich nowych latynoskich przyjaciół.
O naszych Przyjaciołach mogłabym pisać dużo, każdego dnia kogoś poznaję, nie znalazłam jeszcze dobrego sposobu na zapamiętanie wszystkich imion i korelacji rodzinnych. Ale idzie mi już coraz lepiej. Zaprzyjaźniam się z wszystkimi, którzy są blisko naszego Domu Serca. Są to ludzie z naszej dzielnicy, sąsiedzi, młodzi z naszej parafii, rodziny które od lat przyjaźnią się z Domami Serca, dzieci z sąsiednich ulic, wszyscy Ci, którzy przychodzą do naszego domu, choćby tylko po to, by zamienić parę słów i napić się wody. Początek mojego wolontariatu to również poznawanie i nauka rytmu naszej codzienności. Dzień rozpoczynamy zwykle o godzinie 7.00 wspólną modlitwą poranną – jutrznią, w naszej domowej kaplicy. Później jest czas śniadania, domowych obowiązków, zakupów czy nauki języka, jakże potrzebny dla niektórych. W tym czasie przeznaczamy również jedną godzinę na Adorację Najświętszego Sakramentu. Każdego dnia jedna osoba ze wspólnoty jest odpowiedzialna za przygotowanie posiłków dla wszystkich – przede mną zatem nowe wyzwania, również te kulinarne. Po obiedzie jest czas naszego Apostolatu, kiedy to wychodzimy do ludzi z dzielnicy i odwiedzamy ich w domach lub rozmawiamy z nimi na ulicy. Czasem ktoś potrzebuje drobnej pomocy w domowych obowiązkach, a czasem są to tylko proste, życzliwe rozmowy. Ludzie są ciekawi skąd przyjechałam, pytają o moją rodzinę i czy podoba mi się ich kraj oraz próbują wypowiedzieć i zapamiętać moje imię. Sami też opowiadają o swoich bliskich i swoim życiu. W dalszym ciągu zadziwia mnie i wzrusza otwartość ludzi, witają nas i przyjmują zawsze z wielką życzliwością i uśmiechem. Obdarzają uściskami i dobrym słowem. Przy okazji tych wizyt poznaje miejsce w którym mieszkam – Pedregal – jedną z biedniejszych dzielnic Tegucigalpy. Ludzie żyją tu bardzo skromnie, mieszkają w małych domach, często całymi wieloosobowymi rodzinami. Brakuje podstawowych sprzętów domowych, a te które są, mają już swoje zasłużone lata. Często brakuje wody, a pomieszczenia bywają bardzo brudne i zaniedbane. Mimo to, ludzie zapraszają do swoich wnętrz, nie przejmując się nieposprzątanym domem, pustą lodówką czy brakiem krzeseł by usiąść. Zawsze można się spotkać i porozmawiać.
Nasz Apostolat to również czwartkowe odwiedziny w Domu Pomocy Społecznej oraz w więzieniu dla kobiet. Są to dla mnie szczególne wizyty, podczas których doświadczam prostoty, a zarazem wielkiej wartości ludzkiego spotkania. Nie znam historii tych ludzi, nie wiem dlaczego dana kobieta jest w więzieniu, a dany staruszek spędza swoją starość bez rodziny. Nikt o to nie pyta. Prowadzimy proste rozmowy, trzymamy się za ręce, częściej tylko słucham i próbuję zrozumieć, a oni mówią i opowiadają. Podczas tych pogawędek widzę radość w oczach tych ludzi, co jest dla mnie małym potwierdzeniem, że pomimo bariery językowej, moja obecność jest tutaj choć troszeczkę potrzebna. Czasem możemy sprawić im drobną przyjemność, obdarowując ich własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami czy książkami z naszej domowej biblioteczki. Piątek i sobota to dni, kiedy do naszego domu przychodzą dzieci z sąsiedztwa. Wspólnie gramy i bawimy się w przeróżne gry. Czasem to ja uczę jakiejś nowej zabawy z Polski, a czasem to dzieci zapraszają mnie do poznania ich ulubionych gier. Zawsze jest też czas na rozegranie meczu piłki nożnej. Sport ten jest tutaj bardzo ważny, i wszyscy od małego trenują zawzięcie triki piłkarskie. To właśnie spotkanie z dziećmi rozpoczęło moją misję. Piątek był dniem mojego przyjazdu. Dzieci od razu po przybyciu otoczyły mnie, chcąc się pobawić z nową wolontariuszką. Witały się i zapraszały do swoich gier. Skojarzyły moje imię ze słowem „el gato” co po hiszpańsku oznacza kot. I odtąd już dla wszystkich stałam się „Gatita” (co można przetłumaczyć jako kotka). Czasem gdy idę ulicą, słyszę z oddali krzyk dzieciaków: Gaaataa! Spotkanie z dziećmi jest dla mnie przypomnieniem słów Jezusa, który mówi, że „jeśli nie odmienicie się i nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Bożego„ (Mt 18, 3). Uczę się zatem od moich małych Przyjaciół spontaniczności, radości życia, braku uprzedzeń, szczerości i naturalności w sposobie bycia. Po Apostolacie wracamy do domu na modlitwę Nieszporami i wspólną kolację, oraz udajemy się do naszej parafii na Mszę Święta. Wieczory spędzamy na rozmowach, wspólnotowych grach lub Z naszymi dziećmi podczas jednej z zabaw oglądaniu filmów, bardzo często odwiedzają nas nasi młodzi przyjaciele z dzielnicy, którzy dzielą się z nami swoimi codziennymi radościami i smutkami. Oczywiście nie każdy dzień jest identyczny i tak klarowanie poukładany. Jest wiele niespodzianek, które zmieniają nasze plany i działania. Ale jesteśmy otwarte na to co przynosi każdy dzień i każdy człowiek, który pojawia się w naszym domu. To co Wam opowiadam nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, jest proste. Bo taka jest właśnie moja misja. I takiej prostoty życia się tu uczę. Gdy tu przyjechałam miałam głowę pełną ideałów, chciałam zmieniać świat, pomagać, pracować dla innych. Wyobrażałam sobie ciężką pracę, po której będę się mogła poczuć spełniona. Każdy dzień pokazuje mi jednak, że nie o takie spełnienie tu chodzi.
Kiedy rozmawiam z niektórymi z Was lub czytam wiadomości od Was, często pytacie, co ja tu robię? Mam problem z odpowiedzią – myślę sobie – przecież nic takiego konkretnego tu nie czynię Nie mogę odpowiedzieć, że pracowałam dziś 8 godzin na rzecz ubóstwa, że nauczyłam czegoś nowego tutejsze dzieci, że komuś pomogłam znaleźć pracę, ofiarowałam konkretną sumę pieniędzy lub nakarmiłam tyle i tyle głodnych ludzi. Mój pierwszy miesiąc misji uczy mnie zupełnie innego spojrzenia na pomaganie. Pomaganie którego nie da się zmierzyć ilością godzin spędzonych z dziećmi, ilością zrealizowanych wizyt czy ofiarowanych pieniędzy. Odkrywam pomaganie które nie jest działaniem czy robieniem, lecz pomaganie wyrażane w obecności. Takie pomaganie, które nie karmi mojej dumy i nie buduje pomnika mojej chwały. Co raz bardziej rozumiem słowa założyciela Domów Serca, który mówił, że „kiedy zaczynamy liczyć, znika dobroczynność”. Mogę też śmiało powiedzieć, że moja misja to szkoła miłości, miłości prostej i bezinteresownej, miłości, która na co dzień wyrażana jest w prostych gestach. Kiedy spotykamy dzieci na ulicy i pozwalamy się wyściskać, skakać na siebie i poświęcamy im trochę czasu na wspólne, spontaniczne zabawy. Kiedy Dona Juana, sąsiadka z naprzeciwka przychodzi do nas obiad i kiedy Cinthia, przyjaciółka z dzielnicy z dumą uczy nas przygotowywać tutejsze specjały „Baleadas”. Kiedy uczestniczymy w pogrzebie zamordowanego syna naszej Przyjaciółki i animujemy modlitwę, bo nie jest obecny żaden kapłan i gdy później cała rodzina może przyjść na modlitwę do naszej domowej kaplicy, bo kościół jest wyjątkowo zamknięty i nie ma w tym dniu Mszy Świętej. Kiedy Karen potrzebuje pójść na zakupy i nie ma się kto zaopiekować jej małymi dziećmi i zostawia je u nas. Kiedy tańczymy i śpiewamy ze schorowanym Don Juliem, który na co dzień ledwo chodzi i spędza czas w swoim pokoju. Kiedy możemy przygotować ciasto dla Doni Ildy, bo właśnie ma urodziny i idziemy do niej w odwiedziny. Kiedy ktoś stuka do bramy właśnie wtedy, kiedy jest czas mojej poobiedniej siesty. Kiedy przychodzi pijany Mauro i prosi o jedzenie lub przychodzi Lorena zrobić pranie, bo w jej domu nie ma wody. Wizyta z urodzinowym ciastem u naszej przyjaciółki Funny. Tych momentów jest wiele i to one uczą mnie prawdziwego zatrzymania się przy człowieku. Pokazują, że istnienie Domu Serca jest potrzebne i uświadamiają, że aktualnie i ja ten Dom tworzę. Wierzę, że w tym wszystkim jest Pan Bóg i to On mnie zaprasza bym każdego dnia kochała coraz bardziej. Przyjechałam tu coś zmieniać, ale to misja przemienia mnie. Jeszcze raz Wam dziękuję za wszelkie wsparcie, jest to niesamowicie miłe i naprawdę odczuwalne. Wiem, że daleko w Polsce są ludzie, którzy mi kibicują i kiedy mam gorszy dzień, nic mi się nie chce i zastanawiam się czy to wszystko ma sens, przypominam sobie o moich Darczyńcach i od razu siły i chęci wracają. Pamiętam o Was w moich modlitwach i z prawdziwie honduraską otwartością serdecznie pozdrawiam.
Agata
P.S. Jestem tu bardzo bezpieczna!
Misja Agaty Michalskiej w Hondurasie
Maj 2017, Lima, Barrios Altos, Dom Serca
Drodzy Przyjaciele!
Pierwsze dwa miesiące mojej misji minęły błyskawicznie! Kady dzień był odkryciem, nauką, każdy wypełniony był obecnością drugiego człowieka. Nie jestem w stanie opowiedzieć Wam wszystkiego, ale myślę, że jeden dzień się tu zmieści.
Jest 6.30, kiedy otwieram oczy. Piątek. Najpierw widzę moje siostry ze wspólnoty, z którymi dzielę pokój – Carlę z Salwadoru i Charlotte z Francji. W kaplicy dołączają do nas Andrzej z Polski i Franciszek z Francji. Dzień zaczynamy od wspólnej Jutrzni i rozmyślania. Potem śniadanie, a zaraz po nim ruszamy na apostolat w Hogar de la Paz Sióstr Matki Teresy z Kalkuty.
Otwieram drzwi naszego domu w Barrios Altos – ubogiej, ale tętniącej życiem dzielnicy Limy, która jest sercem i stolicą zachwycającego Peru. Idąc naszą ulicą, mijam niskie, kolorowe domki, pozlepiane ze sobą w szeregi, i dzieci biegające pośród samochodów, psów i śmieci. Wszyscy żyją blisko siebie. Idąc chodnikiem, mogę zajrzeć do otwartych na oścież domów, mogę zajrzeć w oczy każdej mijanej osobie – nikt tu nie chodzi wpatrzony w ziemię, ludzie patrzą przed siebie i pozdrawiają mijanych przechodniów.
Na apostolat idziemy szybko, nie zabierając ze sobą niczego, by nie zwracać uwagi złodziejów. Dzielnica sióstr jest niebezpieczna. Pod drzwiami ich domu zawsze spotykam oczekujących pomocy biedaków. Pierwszeństwo mają tu jednak niepełnosprawni – to jest ich dom. Ruszamy na górę, by pomóc przy praniu. Dom zamieszkuje kilkadziesiąt dzieci i dorosłych, ale nie ma w nim pralki. Codziennie na dachu urządza się wielkie, ręczne pranie. Do domu sióstr w porze posiłków przychodzi wielu pomocników, ponieważ prawie każdy podopieczny potrzebuje pomocy przy jedzeniu.
Ja karmię dziś Hose. Odwraca głowę, kiedy coś mu się nie podoba. Wtedy zaczynam śpiewać i znów wszystko jest dobrze. Nie mam pojęcia, czy rozumie cokolwiek z tego, co mu opowiadam, czy śpiewam, ale zawsze wtedy wydaje się spokojniejszy, czasem nawet uśmiecha się – delikatnie, kącikiem ust, a moje serce szczerzy się wtedy z radości. Tak niewiele trzeba, by dać i otrzymać szczęście. Szukam wielkich chwil i czynów, a szczęście ucieka mi ukryte w małych, niedocenionych rzeczach.
W drodze powrotnej mówimy różaniec, odpowiadając niejako na doświadczenie siły tego domu w bezsilności jego mieszkańców. W każdej głowie rodzi się jednak odwieczne pytanie: dlaczego takie cierpienie? Przez całe życie taka niemoc w poruszaniu się, mówieniu, myśleniu, życiu w pełni? Te dzieci nie mogą nawet powiedzieć, czego potrzebują, co ich boli! Nie mogą szepnąć, ani krzyknąć, zamknięci w swojej niepełnosprawności jak w dźwiękoszczelnej klatce. Jednak przychodząc do nich, znajduję więcej miłości, więcej jej otrzymuję, niż bawiąc się ze zdrowymi dziećmi. Przesuwam paciorki, rozważając tajemnice bolesne, tajemnice miłości – tej prawdziwej, która nie istnieje bez cierpienia. Myślę, że dopuszczając nas do cierpienia, Bóg dopuszcza nas do miłości. Większe cierpienie, większa miłość. Chrystus objawia nam swoją miłość, cierpiąc na krzyżu. Maryję – wybraną, pełną łaski – przeszywa miecz boleści. Chcę iść z Chrystusem, zapominając ciągle, że Jego droga jest krzyżowa. Chcę być jak Maryja, ale mam pretensje, gdy ktoś rani moje serce. Trzeba mi ziarenka tej łaski, której pełna jest Czarna Madonna… Bo nie chcę przyjąć cierpienia, odrzucam je, jak odrzucone zostały te niepełnosprawne dzieci. Siostry je przyjęły, stając się Apostołkami Miłości. Co dnia wdzięczne, z radością mówią „nakarmiłam dziś Chrystusa”. Miłość jest przyjętym cierpieniem. Cierpienie przywróconą miłością. Jedno bez drugiego nie istnieje.
Zaraz po powrocie idziemy na adorację Najświętszego Sakramentu – tylko Chrystus może zrozumieć ten krzyż, pokazać jak go przyjąć. Potem obiad – wedle peruwiańskiego przepisu oczywiście – i obowiązkowa w tym kraju sjesta!
O godzinie 15.00 znowu otwierają się drzwi naszego domu, zapraszając dzieci na różaniec. To jest też specjalny czas dla Was, moi Przyjaciele. Codziennie dziękuję Wam przez modlitwę, za to, że mogę tu być, za każdy dzień, każdą małą rzecz, która daje szczęście. Wspominam Wasze serca i twarze w tajemnicach różańca. Dzieci dokładają swoje intencje i modlą się razem z nami. Potem jest czas na zabawę pod czujnym okiem jednego z wolontariuszy.
Pozostała czwórka, w dwóch zespołach, idzie odwiedzić ludzi starszych, samotnych, dotkniętych chorobą i innych przyjaciół Domu Serca, którzy prosili o wizytę. W drodze powrotnej spotykamy Rodolfo, wieloletniego przyjaciela, który zawsze wita nas bardzo serdecznie. Właśnie opowiada historię swojego życia, więc zatrzymuję się, by posłuchać. Ma ośmioro rodzeństwa. W jego rodzinie zawsze były narkotyki, a złodziejstwo jedynym sposobem utrzymania. Nie ma innej profesji. Cała jego rodzina żyje w jednej kincie – okolicy znanej wszystkim jako zagłębie narkomanów. On też kradł od małego, najpierw drobne rzeczy, portfele w autobusach. Potem kradzieże stały się poważniejsze, z użyciem broni. Okradał też naszą dzielnicę, przez co sam był często brutalnie napadany. Pokazuje mi wielkie blizny na ciele i tą, która ciągnie się wzdłuż policzka. „Kiedy byłem w więzieniu – opowiada – jeden ze współwięźniów wpadł do mojej celi, by mnie zabić, przystawił mi nóż do gardła, a kiedy się wyrywałem, jego nóż przejechał po moim policzku”. Po którymś z kolei wyjściu z więzienia przygarnęła go organizacja kościoła ewangelickiego, która pomaga narkomanom rzucić nałóg. Tam Rodolfo się nawrócił i zmienił radyklanie swoje życie, skończył z narkotykami i złodziejstwem. Czuł się jednak bardzo samotny. Dzielnica wciąż była bardzo nieufna wobec niego, a rodzina nie rozumiała zmiany, która w nim zaszła. Wtedy w jego życiu pojawili się wolontariusze Domów Serca, zaczęli odwiedzać go regularnie, utwierdzać w przekonaniu, że nie jest sam, że jest ważny i potrzebny. Nadali mu godność Przyjaciela. Teraz, po latach, Rodolfo ma wielu przyjaciół, sam odwiedza i pomaga tym bardziej schorowanym. Jego silne i uporczywe świadectwo doprowadziło do nawrócenia jego siostry i brata Lucho. Powoli zmienia się jego rodzina i jej sposób życia. To nie jedyna taka historia w naszej dzielnicy. Wielu żyje tu przytłoczonych własną biedą, niewiedzą, dysfunkcyjną rodziną, napiętnowaną złą sławą dzielnicą i krętą historią życia. Wielu uważa się za nic. Dlatego jesteśmy tu tak potrzebni. Każdą naszą wizytą próbujemy pokazać naszym Przyjaciołom, że są ważni, że są piękni, niepowtarzalni, że ich historia jest warta słuchania. Jesteśmy tylko dla nich i chcemy z nimi być. To bezcenny dar także dla nas, gdy uczymy się patrzeć na każdego człowieka oczami Boga, szukać Go w trudnych historiach życia.
Po wizytach odmawiamy nieszpory i idziemy na Mszę św. do naszej parafii. Po powrocie szybko przygotowujemy kolację, czekając na Lucho – brata Rodlofo, który wciąż walczy z nałogiem narkotykowym. Wie, że jest słaby i uprzedzał nas, że różnie może być, ale że będzie się starał. Nie przyszedł – widocznie dziś nie udało się wytrwać. Imponuje mi jego walka. Żyje wśród narkomanów, bo taką ma rodzinę, a mimo wszystko próbuje nie brać. Ciągle się przewraca, a jednak znowu wstaje. Ciągle na drodze krzyżowej… Mijam go często po drodze do kościoła i czuję się taka mała wobec wielkiej wiary tego człowieka.
Mój dzień kończy kompleta całej wspólnoty domu. To czas, by przeprosić i podziękować sobie nawzajem za cały dzień. Dziękujemy za drobiazgi – dobry obiad, rozmowę, wspólne sprzątanie. Rzeczy oczywiste, wykonywane co dzień w każdym domu. Kiedy jednak pada owo „dziękuję” skierowane konkretnie do mnie, ta zwykła rzecz nabiera nowego znaczenia. Wkładam w nią za każdym razem więcej uwagi i miłości, bo nie służy ona samej sobie, ale jest dla konkretnej osoby. To mała rzecz, ale doceniona rodzi miłość pomiędzy nami. Każdej rodzinie życzę takiego momentu wspólnego rachunku sumienia.
Jeden dzień. Zwyczajnie niezwykły. Zasypiam szczęśliwa, bo „nakarmiłam dziś Chrystusa”, odwiedziłam Go w Barrios Altos. Zasypiam, myśląc o Was, życząc Wam tego szczęścia, tej miłości, która nadaje sens najprostszym słowom, najmniejszym rzeczom.
Magdalena